środa, 19 lipca 2017

Expresso Dolomiti 2017 - Dzień 3 - Trzymaj Gardę

13 czerwca 2017 - wtorek

Nie, nie budzą mnie o świcie dzwony wzywające na poranną modlitwę. Jest cicho, może jedynie ptaszki świergolą za okiennicami (na których zresztą suszą się moje gacie, mam nadzieję, że nie ku zgorszeniu zakonnic). Budzę się całkiem wyspana. Olivier chyba też jest OK, choć spadło na niego kilka szyszek - może zrobię sobie z nich matę pod tyłek? ;)

Śniadanie jest na sporej sali, w której siedzą już jacyś  "hotelowi goście" - głównie starsze pary, takie 75+. "Za barem" krzątają się zakonnice. Śniadanie to szwedzki stół, słodkości plus standardowe włoskie elementy: mortadela i żółty ser. Croissant staje się zjadliwy dopiero gdy otrzepuję go z tony cukru pudru.

Nie mogę zająć dowolnego miejsca - mam przydzielony stolik, o czym informuje karteczka z numerem pokoju i pojedyncze nakrycie.

Z kolei przed jadalnią jest samoobsługowy "sklepik" - można kupić szydełkowe serwetki, sztuczne kwiatki, bransoletki i drobne dewocjonalia, uiszczając odpowiednią opłatę do skarbonki. Faksomodemokserokopiarkodrukarka też jest :)



Przygotowuję się do wyjazdu. Podchodzi do mnie jeden z robotników układających kostkę brukową i daje mi moje rękawiczki - gdzieś je po drodze zgubiłam. No to teraz mogę już jechać. Wbijam się w tę samą wąską uliczkę, którą wczoraj spacerowałam i potem kolejnymi krętymi drogami jadę w kierunku jeziora Garda - celu tej całej wycieczki. Mijam wiele urokliwych miejsca, jak na przykład zamek Beseno. Winkle są takie, że widzę swoją rejestrację. W dodatku jest tu totalny koniec świata.





Dojeżdżam na wschodnie wybrzeże Gardy. Jest korek jak na trasie na Hel. Plażowicze, kurorty, wściec się można. Jest upalnie. Marzę o przedostaniu się na drugą stronę jeziora. Olivierowi pojawiają się fajne numerki na liczniku przebiegu - takie symetryczne.



Nie ma to tamto, trzeba zatankować. Włosi szanują swoją pracę, więc w godzinach południowych nie ma żywego ducha obsługującego klientów. Morduję się trochę z automatem do tankowania. Przychodzi z pomocą starsza pani, tłumacząc, że jest "chiuso", ale jednocześnie prostuje lekko wymiętą dwudziestoeurówkę. tym razem automat ją łyka i tankuję. Ale "tylko" za 17 euro, bo więcej paliwa nie wchodzi. Teoretycznie w takiej sytuacji automat powinien wypluć kuponik na 3 euro, który mogłabym zrealizować na tej samej stacji gdy będzie otwarta, ale nic takiego się nie dzieje. Pani daje mi resztę w gotówce. Ja ją natychmiast zamieniam na zimną colę w barze przy stacji. To klasyczna południowa knajpa, gdzie siedzą sami faceci, sączą napoje i palą fajki oglądając jakieś sportowe kanały w telewizji. Trochę dziwnie się na mnie patrzą. Po chwili co rusz wybywają z lokalu i oglądają Oliviera patrząc to na niego, to na mnie i kiwając głowami. Cokolwiek to znaczy. Jeden z nich pyta o rok produkcji i przebieg, a potem po usłyszeniu odpowiedzi robi dziwną minę. Pewnie jest zdziwiony, bo we Włoszech to wszystkie motki mają "10 lat i 30 tysięcy przebiegu".... przynajmniej te, co trafiają do Polski ;)

Zachodnia część jeziora nie jest tak zapchana jak wschodnia, za to jest dużo ciekawsza. Są tu fajne miasteczka i ładny widok na jezioro. Nawet są zrobione specjalne punkty widokowe, na których można posiedzieć kontemplując piękne okoliczności... Żartownisie... ;)






Najbardziej do gustu przypada mi Gargnano. Stare wille, cyprysowe aleje, kamienne mury. Ślicznie, dostojnie, spokojnie.




Wjeżdżam w górskie dróżki na zachód od jeziora. Przede mną jedzie para Niemców na jakimś GTLu czy innym mocnym turystyku. Strasznie zamulają. Pewnie przez auto, które ślimaczy się przed nimi ;o serpentynach. W końcu udaje się wyprzedzić samochód. Ale nie, nie on był powodem wolnej jazdy. Niemcy zamulają sami z siebie. Bzykam ich przy najbliższej okazji.

W jednej z wiosek zatrzymuję się prawie z piskiem opon, bo widzę lodziarnię. Qciari. Przerwa na lodzika. I Espresso. Pięknie, pysznie, chilloutowo, bo z głośników sączy się smooth jazz. I mają WiFi :)





Z gór zjeżdżam za żwawo jadącą grupką Niemców, którym nie daję uciec, mimo tego, że raz utykam za półciężarówką, a raz na światłach. Tak dojeżdżamy do Riva del Garda, gdzie oni jadą dalej, a ja zatrzymuję się na mały gubing po uliczkach. Szkoda, ze jest tak gorąco, bo chodzenie w ciuchach moto w upale do przyjemnych n ie należy, a ja wykorzystałam dzisiejszy limit jedzenia lodów. ;)









Wracam na południe wzdłuż wybrzeża. Kilka razy zawracam celem zrobienia fotek, więc w efekcie tę sama trasę robię z pięć tysięcy razy. Garda to mekka dla wszelkiego rodzaju amatorów sportów wodnych, gdzie wykorzystywany jest wiatr. 







Kiedyś dawno dawno temu, kiedy miałam zajawkę na pływanie na windsurfingu (nawiasem mówiąc, moja deska Fanatic Gecko jest w całkiem niezłym stanie - niedługo będzie zabytkiem i zarobię na niej miliony ;)) bardzo chciałam tu przyjechać i popływać (udawało się jedynie na Zatoce Puckiej i na Adriatyku w okolicy Istrii). Uwaga - zdjęcia starsze niż internet - oglądasz na własna odpowiedzialność ;)




Wracam do Gargnano i znowu uciekam w góry na zachodzie. Znowu jest wąsko i kręto. Raz nawet o mało co nie wbijam się w ciężarówkę z sianem, która "wyskakuje" zza zakrętu.









Dojeżdżam do Capovalle, celu mojej dzisiejszej podróży. Garmin każe mi skręcić w prawo, ale nie słucham go - jest to wąska trawiasto-brukowana uliczka, pnąca się pod górę. Nie, nie zaryzykuję. Musi być inny dojazd.




I jest. Co prawda równie wąski, ale po normalnym asfalcie. Melduję się w Da Tullo - knajpie, która oferuje też noclegi. Dostaję klimatyczny pokój ze skrzypiącą podłogą, z łazienką na korytarzu i różowym koszem na śmieci w kaczuszki. Nadia - gospodyni, nie mówi prawie wcale po angielsku, ale to żaden problem, żeby się dogadać. Wszyscy są tu przesympatyczni. Zagadują, a potem z uśmiechem stwierdzają "aaaa, no Italiano". I jest super. Rozmowa kwitnie. 

W knajpie jest miejsce dla "rodziny" - przy barze i dla gości - bardziej oficjalne, nieco oddzielone. Zamawiam przefantastyczne jedzenie. Jem najlepsze carpaccio di manzo con scaglie di tombea e rucola na świecie. Do tego prosecco. I jestem w kulinarnym niebie.




Kalorie trzeba spalić, więc ruszam na gubing po mieście. No, to za dużo powiedziane, bo mieszka tu ledwie 300 osób. Jest spokojnie. Nawet nikt nie fatyguje się, żeby cokolwiek zamykać - trafiam na całkowicie otwarty zakład stolarski... Parkowaniem też się nikt nie przejmuje - nieważne, że nikt inny nie przejedzie - albo znajdzie inną drogę, albo się zatrzyma, odnajdzie właściciela i poprosi o przeparkowanie. Luz.


























Odwiedzam nawet uliczkę, w którą próbowała wpakować mnie nawigacja. Nie, dalej nie... Oczywiście opcja "omijaj drogi gruntowe" była włączona, ale Garmin, jak to Garmin, wie lepiej...




Życia nocnego praktycznie tu nie ma, tzn. do Da Tullo przyszło kilka osób, które siedziały i gadały do późna, przez co było trochę głośno, co mi absolutnie nie przeszkadza, bo potrafię zasnąć w każdych warunkach. Fajnie tu. Można wypocząć. Z dala od wszystkiego.


Przejechane: 284 km 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz