wtorek, 25 lipca 2017

Expresso Dolomiti 2017 - Dzień 5 - Co za dzień...

15 czerwca 2017 - czwartek

Ale tu fajnie i cicho. Góry są magiczne. Za oknem widać początek pięknego, słonecznego dnia. Nie tracąc czasu zjadam śniadanie i rozliczam się za pobyt. Pakuję graty na moto i ruszam na przejażdżkę w dół zakrętasów na Stelvio. Jest fajnie, pusto, więc można skupić się na jeździe, a nie wyprzedzaniu czy mijaniu w zakrętach rowerów, skuterów, ciągników z niemieckimi dziadkami w skórzanych szortach czy innych wynalazków.

Potem robię tę samą trasę w górę. Tu jest jeden deko upierdliwy odcinek, bo trzech Niemców wymyśliło sobie, że chcą mieć film, więc zapakowali chyba swojego kumpla do bagażnika osobówki i jadą całą szerokością drogi, a ten bagażnikowy ich "kręci" Snują się dość wolno, nie da się ich wyprzedzić, więc będą mieli mnie jako mistrzynię drugiego planu w nagraniu. Po dwóch winklach zatrzymują się, tuz koło martwego świstaka leżącego na środku jezdni - ciekawe kto go trafił...

Gdy mijam punkt Foto-Stelvio zapamiętuję godzinę, żeby potem odszukać siebie na fotkach.




Wjeżdżam na przełęcz i przemieszczam się w stronę Umbrailpass. Po minięciu serpentyn jest tam bardziej prosty odcinek drogi i wypłaszczenie. Stoi tam helikopter i trzech gości w odblaskowych kamizelkach. Zatrzymują każdego motocyklistę i trzepią bagaże szukając kontrabandy z Livigno. A ja jak wiadomo przemycam zawsze tonę fajek i hektolitry mocnych alkoholi. Muszę otworzyć taknkbag i kufer i poddać inspekcji każdą rzecz. Rolkę odpuszczają, bo nie marudzę gdy proszą żebym ją również rozpakowała. Puszczają mnie szybciej niż innych zatrzymanych motocyklistów.

Miłą drogą, która kiedyś była szutrowa, jadę dalej, serpentynami, przez wioski, w kierunku austriackiej granicy. Tam z kolejki przejeżdżających pojazdów celnik wskazuje mnie i dawaj, powtórka z rozrywki i rozpakowywanie bagażu. Robiłam tę trasę kilka razy i nigdy nic nie sprawdzali, a dzisiaj dwukrotnie. Aż tak podejrzana jestem? Myślałam, ze czasy problemów na granicach mam już za sobą. Kiedyś to często proszono mnie o kolejny dokument ze zdjęciem, wypytywali o inne dane np. imiona rodziców, czasami pan celnik zamykał okienko, sięgał po telefon, przychodził drugi, o czymś gadali patrząc w papiery, komputery i moje dokumenty. Na pytanie "o co chodzi" padała odpowiedź, że "jest pewna zbieżność", ale "jeśli jestem czysta, to mam się nie przejmować"... W efekcie parominutowe wypady po piwo do pierwszego sklepu na Słowacji przeistaczały si e w dwugodzinną eskapadę, podczas której wszyscy już wracali, gdy ja jeszcze nie przejechałam granicy "tam".




Humor trochę mi się psuje i odpuszczam wjazd na Kaunertal. Wjeżdżam za to w kolejną dolinę, Oetztal i jadę na Timmelsjoch. Uiszczam opłatę za przejazd i po chwili zatrzymuję się na obowiązkowe fotki. Znowu mam wrażenie, że inni motocykliści dziwnie mierzą mnie wzrokiem gdy zsiadam z motka...






Podczas podjazdu na Passo Giovo jest straszny ruch. Jakoś w ogóle nie wchodzi mi jazda. Jakiś kryzys.





Potem jakoś kryzys mija i kolejna przełęcz, Passo Pennes,  jest robiona w niezłym tempie. Zostałam liderem jakiejś niewielkiej grupy, kilka motków trzyma się za mną, ale nikt nie wyprzedza. Za to dochodzimy grupkę żwawo jadącą przed nami. Na górze ja zatrzymuję się na standardowe fotki, a reszta śmiga dalej (albo zatrzymuje się gdzieś poniżej, nie wiem na pewno).




Zjeżdżam do Bolzano, gdzie spływam w trzydziestosześciostopniowym upale. W planie mam dojechać na Passo Mendola, ale jedne znaki mówią, że jest "chiuso", a inne, że "aperto". Postanawiam to sprawdzić, najwyżej zawrócę. Winkle są całkiem przyjemne i jest dość pusto. w końcu trafiam na szlaban i kolejkę pojazdów. Wciskam się gdzieś na początek. Droga jest zamknięta, ale od 17 jest otwarta. Więc trafiłam idealnie, bo jest za dziewięć piąta. co ciekawe, znak na szlabanie informuje, ze droga zamknięta jest ze względu na zagrożenie lawinowe... hmmm...


Przełęcz jest ładna i warto było tu przyjechać. Teraz czeka mnie nudna droga do St. Marti, które obrałam jako miejsce noclegu.




Dojeżdżam do miasteczka i lokalizuję pensjonacik "U Babci Agnes" czy jakoś tak, w którym mam rezerwację zrobioną przez lokalne biuro turystyczne zarządzające noclegami w okolicy. Skoro miejscówka jest obczajona, to wracam paręset metrów do Spara, zanabyć jakąś wodę i jabłko na jutro. Potem podjeżdżam pod "Agnes" i... okazuje się, że nie ma dla mnie noclegu. Wszystko zajęte. Pani jest bardzo przykro, że mam potwierdzenie, ale ona nie ma pokoju, bo myślała że chodzi o lipiec a nie o czerwiec. Kur. Jedyne inne opcje jakie udało mi się znaleźć to hotele po 150 ojro za nockę, więc bardzo mocno poza budżetem. Jestem głodna, bo jadłam tylko śniadanie, zmęczona i w dodatku zaczyna padać i grzmieć. Czuję się totalnie bezsilna. Piszę maila do biura turystycznego wygarniając im co o nich myślę. I zaczynam wędrówkę od domu do domu pytając o wolne pokoje. W pierwszym lokalna pani na moje pytani odpowiada potokiem słów, których nie rozumiem. Na co ona z jakąś dziwną agresją że "jak nie rozumiem, jeśli mówię po niemiecku". No widać można. Mój niemiecki jest zardzewiały od nieużywania, a umówmy się, ze włoski niemiecki to zupełnie coś innego...  W trzecim domu starsza pani oferuje mi pokój ze śniadaniem za 35 jurków, ale nie wydziwiam i biorę, bo już mam dość. Oliviera parkuję na tyłach domu pod balkonem. Pokoik jest jak u babci czy cioci, ale w sumie spoko. Nawet jest szlafrok do pomykania po korytarzu, bo tam jest łazienka.


Muszę sobie zrobić dobrze - obok jest minibrowar i restauracja, więc idę na pizzę i lokalne piwo. W knajpie jedyne wolne miejsca są w środku lokalu, gdzie panuje taki upał, że masakra, zaczynam płynąć po paru sekundach. W dodatku zaczynają latać muchy. Zastanawiam się czy to z powodu mnie (nie wzięłam jeszcze prysznica, bo głów wygrał z potrzebą bycia czystym), czy szynki na mojej pizzy. W końcu, obserwując inne stoliki i ludzi doszłam do wniosku że nie ma reguły i muchy obsiadają wszystkich i wszystkie pizze jednakowo. Tak czy inaczej pizza była bardzo dobra, piwo też.


Na zewnątrz lekko mży, ale i tak decyduję się na krótki spacer, podczas którego dzwonię do Polski przekazać życzenia urodzinowe... Fajnie usłyszeć znajomy głos.

Ciągnąc net z knajpy wyznaczam jeszcze trasy na jutro - oj, będzie trochę zakrętów i przełęczy.


Przejechane: 427 km



Informacje praktyczne:

  • Przejazd przez Timmelsjoch / Passo Rombo kosztuje 14 Euro, za które dostaje się bilet, mapkę i naklejkę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz