niedziela, 5 listopada 2017

Kirgistan 2017 - Dzień 13 - Bez hamulców

09 sierpnia 2017 - środa

Poranek jest bardzo spokojny i atmosfera w "kurorcie" niczym nie przypomina tej z poprzedniego popołudnia i wieczoru. Można jeszcze raz, na spokojnie, przyjrzeć się surowemu krajobrazowi.

Śniadanie jest hitem. Przed każdym ląduje talerz, a na nim 5-6 jajek sadzonych. Do tego chleb i herbata. Na bogato. Nawet kot nie może przejeść tego czego my nie możemy przejeść. Powoli pakujemy bagaże i wsiadamy na motocykle. Już jest gorąco, a dzień się jeszcze dobrze nie zaczął.




Na początek wracamy do miasta, żeby zatankować i zrobić zakupy. Na shopping jakoś nikt się nie zgłasza, więc mimo, że nie jest to moja ulubiona czynność, towarzyszę Oli. W sklepie jest dość ciekawy system - każde stoisko ma swoją a kasę - za pieczywo płacimy na dziale z pieczywem, za makarony i inne takie na kolejnym dziale dotyczącym jedzenia, a za ogórki - na dziale chemiczno-przemysłowym ;)


W końcu możemy jechać. Na początek wspinamy się szutrowymi drogami na przełęcz na wysokości 3200 m npm. Droga jest długa i kręta. Niestety musimy ją dzielić z ciężarówkami, które, choć jadą głównie z przeciwka, wzbijają wielkie tumany kurzu. Co gorsza, często jada jedna tuż za drugą, albo się wyprzedają, więc ocieram się o kilka czołówek. Zresztą nie tylko ja, bo inne dziewczyny mają podobne doświadczenia z tego odcinka.




Ostatni kawałek to podjazd serpentynami, już bez ciężarówek, więc można się delektować krajobrazami i jazdą. Na górze czekamy na delicę.














Jak się wjechało, to trzeba zjechać. Na jednym z zakrętów zbieram przewróconego GaGatka. Luźne podłoże nie ułatwia sprawy.





Grupa zbiera się w dolinie, przy wielkich zaspach brudnego śniegu. Wtedy orientuję się, że... nie mam aparatu fotograficznego. Musiałam go zgubić gdzieś na górze, albo po drodze. prędzej gdzieś na górze. Nie bardzo chce mi się wracać, zwłaszcza, że to kawałek niełatwej drogi, nikt ze mną jakoś się nie spieszy, żeby pojechać, a jak wyglebię gdzieś a zakręcie, to będę się zbierała godzinę. No trudno... inni będą mieli jakieś fotki.











Znowu mam więcej szczęścia niż rozumu, bo dojeżdża do nas Ewa i... ma mój aparat! Leżał na przełęczy, w miejscu, gdzie parkowałam motocykl.



Jedziemy dalej. Dolina płynie rzeka, na której są mostki, ale o ograniczonym tonażu, więc o ile motocykle przejeżdżają bez problemu, o tyle delica chyba musi każdy mostek objeżdżać brodem...

Jedziemy pojedynczo, czekając na siebie na rozjazdach. Zbliżamy się coraz bardziej do cywilizacji. Pojawiają się znaki drogowe i inni użytkownicy drogi. Jeden z nich o mało co nie kasuje mnie na zakręcie, który bierze mocno za szeroko. Udaje mi się uciec, ale jest "o włos". Potem jeszcze dzieciaki z wioski rzucają w motocykle kamieniami. Świetna zabawa...




W końcu zaczyna się asfalt i po chwili widzę kilka "naszych" motków zaparkowanych przy drodze. Tu zatrzymujemy się na lunch. Wciskam hamulce i... nic się nie dzieje. Klamka pod prawą ręką wpada głęboko, czuję, że działa tylko tylny hamulec... Zatrzymuję się dużo dalej niż zamierzałam. Wciskam klamkę hamulca jeszcze raz i drugi - za miękko. Zsiadam z motocykla i patrzę na hamulec w przednim kole. Zaraz, coś tu nie wygląda tak jak powinno. Czegoś brakuje... Brakuje klocków!. Gdzieś na odcinku od ostatniego zatrzymania przy rozjeździe zgubiłam klocki hamulcowe... Usterka niemożliwa, a jednak...

No nic, zajmiemy się tym po obiedzie, który jemy w altankach pod drzewami.


No i czas na dalszą jazdę. Niestety o ile są klocki, to nie ma spinki. Takie coś się nie zdarza, więc i się takiej części raczej nie wozi. Coś trzeba będzie dopasować, ale to nie teraz. Sambor zabiera mi motka, dla bezpieczeństwa, a ja dostaję XTka (pierwotnie Gosi, ale Gosia teraz przejęła XL po Anecie). Motek fajny, bo niski. Ale... trzeba go kręcić żeby jechał, a nawet wtedy w porównaniu z DRZ nie jedzie. Ciągłe odkręcanie manetki gazu jeszcze bardziej sprawia, że drętwieje mi prawa ręka. Pojawia się wkurzenie, smutek i czarne myśli, że właśnie skończył mi się wyjazd.


Docieramy do Besh-Aral, parku narodowego, gdzie mamy spędzić noc. Pojawia się jednak problem. Tzn. pojawia się facet w dresie i czapeczce z daszkiem na koniu i mówi, że jest z Policji i bierze nas na posterunek. Jest to strefa przygraniczna, a Kirgistan i Uzbekistan nie za bardzo się kochają. Na posterunku oczywiście robimy furorę - wszyscy mundurowi przewieszają się przez ogrodzenie, żeby przyjrzeć się grupie kobiet na motocyklach - pewnie dawno czegoś takiego nie widzieli...




Koleś w dresie zabiera nam paszporty i nasze permity na poruszanie się w strefie przygranicznej (co prawda chodzi o granicę z Chinami, ale permit to permit). Po godzinie mamy dokumenty już z powrotem, ale jest problem... Nie chodzi o datę urodzenia Bawarki, ani o to, że to nie ta strefa przygraniczna. Problemem jest to, że na permicie Asi jest pieczątka do góry nogami, więc trzeba było wykonać serię telefonów do szefów szefów i zapytać co z tym fantem zrobić... Więc w efekcie mamy się stąd zmywać i to szybko. Udaje nam się jednak uzyskać pozwolenie na nocleg w okolicy (ale nie mniej niż 3 km od tego miejsca) ale rano mamy się oddalić. Odjeżdżamy więc i szukamy noclegu. Nie jest to takie proste, ale w końcu udaje nam się znaleźć polankę nad strumieniem, co prawda przebiega przez nią droga, ale miejmy nadzieję, że nie uczęszczana, a na ziemi są miliony kozich (chyba) bobków, a po chwili wiemy że jest to też trasa spędu krów.


Ja mam totalny dół, boli mnie zdrętwiała ręka i jakoś nie mogę znaleźć radości w byciu tu i teraz. Może jutro będzie lepiej...


Przejechane: 222 km




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz